Przepustka uprawniająca do powrotu do domu (październik 1939 r.)
Poszliśmy do księdza, do parafii tam jakiejś w Chełmie, kolega miał sygnet, który zastawił u proboszcza za 50 zł. I z tego mieliśmy pieniądze na podróż. Bo w armii nie dostawaliśmy żołdu. Udaliśmy się do niemieckiej komendantury. Tam dostaliśmy przepustki. Byliśmy też pod strachem, bo sortowali: ty tu, ty tu, ale jakoś nam się udało.
Już z przepustkami podziękowaliśmy osadnikom za gościnę. Było to małżeństwo. No i na stację. Na stację mówię, choć przecież wszystko było zbombardowane, ale były tam pociągi. Jeden pociąg był na dzień do Warszawy, przez Lublin. Pani sobie wyobrazi, że jechaliśmy 2 dni z Chełma do Warszawy. Coś okropnego, niesamowite. Stoi, nie wiadomo
czy pojedzie czy nie pojedzie. A załadowane te wagony, bo ci uciekinierzy, też mieli przepustki, czyli wracali tutaj… do swoich.
Nie, nie, nie. Oni mieli zresztą tyle pracy, machnęli ręką…
Dojechaliśmy do Lublina, w Lublinie wysiadka i na dworcu przez noc byliśmy. Żandarmeria chodziła i też wybierała, proszę panią…Człowiek był pod strachem.
To, że nerwy wytrzymały, to się dziwię mocno, to, że do tej pory jakoś tam się trzymam.
Po "długich cierpieniach" dotarliśmy do Warszawy, akurat na noc na dworzec Gdański tuż przed godziną policyjną. No jak? Przecież nie można pozostać. Ani na dworcu ani nigdzie na ulicy. Zamkną nas i koniec. Więc co? Aha! W czasie jazdy spotkaliśmy na ulicy studentów z Warszawy. Kolega Wyszyński mieszkał na Żoliborzu. On miał blisko
do domu. A ci studenci mówią: pojedziemy do Danki. No i poszliśmy na Żoliborz. To była willa wiceprezydenta Pohowskiego. Był taki wiceprezydent Warszawy przed wojną. Opowiem ze szczegółami:
Tam było przede wszystkim godziwe umycie się. Bo przecież
pani sobie wyobraża, bez mycia, bez niczego… Umyłem się w końcu normalnie. Jak przyszedłem, to studenci się śmiali – myśmy się zaprzyjaźnili w czasie całej podróży - To mówili: "Chyba się kąpałeś?"
– "Nie, tylko umyłem się raczej dokładnie". I tam były rozłożone dywany, poduszki, koce i tak tam przenocowaliśmy. Rano w tramwaj i do rodziny. Na Pańską i na Nowogrodzką. Akurat był tam też w tym czasie mój najstarszy brat, bo przyjechał tam na rowerze, z Łodzi
do Warszawy… Sądzili, że ja już nie żyję. Zdziwienie i tak dalej, radość. Dostałem rower od braci, bo jak tu się dostać do Łowicza? Podróż była bardzo ciężka. Na rowerze z tym najstarszym bratem jechaliśmy wzdłuż szosy. A kolumny niemieckie wojskowe tylko nas wyprzedzały. Działa, czołgi, aż strach było jechać, ale dojechaliśmy aż do Dębska. Nie wiem, czy pani wie, gdzie jest Dębsk? Z tej strony Sochaczewa za Kozłowem. Tam była znajoma, czy znajomi brata, tam przenocowaliśmy i następnego dnia rowerami dojechaliśmy do Łowicza. Do mamy i do siostry! To był chyba 1 listopad. Idę tutaj po ulicy, proszę pani, O, o! Każdy patrzy o! Jest, jest! Powitania i tak dalej.
Zaczęła się okupacja. No, trzeba było z czegoś żyć.
Handel był do pewnego czasu, kiedy to okupanci (konkretnie
Arbeitsamt) wydawali nakazy do stawiania się w określonych punktach. Celem była wywózka do Niemiec na przymusowe roboty. Znakomita większość mieszkańców Łowicza ignorowała te nakazy. Wobec tego okupant zastosował przymus bezpośredni w postaci łapanek ulicznych, a także aresztowań w domach. Ja nie mogłem pozwolić sobie na taką sytuację i w związku z tymi faktami zgłosiłem się do pacy w nowo otwieranej drukarni. I ta decyzja uchroniła mnie i wszystkich zatrudnionych w drukarni. Otrzymaliśmy legitymacje służbowe z przedłużanymi zwolnieniami na przejście z pracy i do pracy po godzinie policyjnej. Musieliśmy być dyspozycyjni.
Do czasu przejścia na emeryturę, którą otrzymałem z dniem
1 kwietnia 1985 r., pracowałem bez przerwy (nawet dni chorobowe miałem znikome – ok. 2 tygodni) jako składacz ręczny, stemplarz, magazynier, a także "w czasie wojennym" byłem kierownikiem, – chociaż wzdragałem się przed tym stanowiskiem dość skutecznie (zastępowałem kierownika Kazimierza Zabosta w czasie jego urlopów i innych nieobecności). Po przejściu na emeryturę nie zerwałem
kontaktu z drukarnią i przez kilka następnych lat pracowałem w niepełnym wymiarze pracy. A ostatecznie dzień 31 października 1990 r. był ostatnim z bardzo wielu dni spędzonych w tej drukarni. A przyznam, że lubiłem tę pracę, mimo na ogół słabego wynagrodzenia, wbrew mylnej często opinii o doskonałych uposażeniach drukarzy. Praca ta dawała mi satysfakcję, a szczególnie wtedy, gdy jej wyzwania
potrafiłem przełamać.
Ale to niestety już historia, a szkoda…